+3
mmaratonczyk 17 sierpnia 2015 20:31
Ponieważ dzięki tanim liniom lotniczym można w niezłej cenie dolecieć na Azory, chciałbym w małym stopniu przybliżyć ten archipelag wysp, położonych około 1500 km od Lizbony. Sam korzystam i inspiruję się różnymi relacjami czytelników Fly4free, więc myślę, że moja wyprawa może w jakimś stopniu komuś ułatwi podjęcie decyzji o odwiedzeniu tego właśnie zakątka pośrodku Atlantyku.

Wstęp – przygotowania.
Do podróży na Azory zainspirował mnie pobyt na portugalskiej Maderze i spór w Internecie, które wyspy są ładniejsze. Dla jednych to Madera , dla innych Azory. Postanowiłem przekonać się osobiście. Problem był tylko jeden : jak tanio dolecieć na Azory? Był to koniec roku 2013 i dopiero co zacząłem przygodę z samodzielnym tanim lataniem . Najtańszym wówczas rozwiązaniem był lot z Warszawy do Sao Miguel z przesiadką w Lizbonie , portugalskimi liniami Tap. I wcale nie wychodziło to tanio. Długie śledzenie cen biletów w interesującym mnie terminie i wreszcie w piękny styczniowy poranek są bilety za 1200 zł RT. Ponieważ miałem na celu odwiedzenie kilku wysp bilet kupiłem w kombinacji: Warszawa- Ponta Delgada i powrót Horta- Warszawa. No dobra bilety są , teraz przyszedł czas na planowanie podróży. Ze względu na skąpe ilości informacji w Internecie i braku jakiegokolwiek przewodnika nie było to proste. Z pomocą przyszedł dopiero kontakt z Polakiem mieszkającym w Portugali , który zachwycony wyspami Azorskim wydał przewodnik w formie elektronicznej. To bardzo ułatwiło planowanie wyjazdu. Cała logistyka podróży zależała od połączeń lotniczych i promowych między poszczególnym wyspami oraz długości wyprawy, która miała trwać 16 dni. Po długiej lekturze i zebraniu wszystkich informacji ostatecznie padł wybór na sześć z dziewięciu wysp archipelagu. Mieliśmy podziwiać piękno przyrody, dlatego postanowiliśmy poruszać się pieszo i stopem, mając tylko bagaż podręczny. Podróżowanie w taki sposób miało być dla nas (mnie i mojej połówki) nauką przed dalszymi wyprawami, bo podobno żeby tanio latać trzeba mieć tylko bagaż podręczny, o czym mieliśmy się już przekonać na lotnisku w Warszawie. Ale o tym zaraz.

Dzień 1 (7 lipca 2014) – dobry początek.
Plecaki spakowane i zważone ( po około 6 kg każdy), kanapki w reklamówce i podróż autkiem do Warszawy. Po niecałych 3 godzinach meldujemy się na lotnisku. Samolot do Lizbony był o 15.20, więc mieliśmy jeszcze sporo czasu do odlotu. Gdy tylko zaczęła się odprawa podeszliśmy do okienka linii TAP Portugal po nasze bilety. I tu nasze zaskoczenie. Pan nas informuje, że nastąpił tzw. Overbooking, czyli przewoźnik sprzedał więcej biletów niż jest miejsc w samolocie (leciała jakaś pielgrzymka do Lizbony). W związku z zaistniałą sytuacją Pan zaproponował nam późniejszy lot do Lizbony ale z przesiadką w Monachium. Zamiast 18.20 mieliśmy być na miejscu o 21.50. Gdy się namyślamy Pan grzecznie dodaje, że w ramach rekompensaty dostaniemy po 250 euro za spowodowaną sytuację. To było bardzo przekonujące, bo po krótkiej kalkulacji wychodziło mi , że cała podróż wyniesie 200 zł na osobę . Takiej ceny to chyba nawet w największych promocjach Ryanair -a nie było. A wszystko to opisuję ponieważ argumentem tej propozycji skierowanej akurat dla nas był właśnie bagaż podręczny . Tak więc tuż przed 22.00 lądujemy szczęśliwie w Lizbonie. Jeszcze tylko pół godziny metrem i tuż przed północą meldujemy się w naszym hostelu o nazwie Residencial Mar Dos Acores ( 20 euro za noc). Pokój bardzo mały ale z klimatyzacją, zlewozmywakiem i dużym małżeńskim łóżkiem. Polecamy ten hostel na krótki wypad do Lizbony, bardzo blisko centrum, około 15 minut spacerem do Placu Rossio. Zarezerwowane wcześniej mieliśmy tylko noclegi, po których był jakiś lot lub bezpośrednio po przylocie. Pozostałe musieliśmy szukać na miejscu. A wszystko dlatego, że plany mogły ulec zmianie , a po drugie hotele na Azorach niestety nie należą do tanich , ceny zaczynały się od 65 euro wzwyż dla dwóch osób. Może gdybym wcześniej znał portal Airbnb próbowałbym coś znaleźć, ale wszyscy mnie zapewniali, że nie ma żadnego problemu ze znalezieniem jakiegoś lokum. Zobaczymy na miejscu.
Nasz hostel w Lizbonie, do którego zawitamy również w drodze powrotnej

Dzień 2 (8 lipca) - pierwsza wyspa czyli Sao Miguel.
Samolot do Ponta Delgada ruszał o 11.50. Ponieważ perypetie z wczorajszym lotem nie pozwoliły na spacer po starym mieście, wstajemy wcześnie i ruszamy do centrum. Po drodze croissant z kawą i krótkie zwiedzanie miasta. Tym razem już bez żadnych niespodzianek wsiadamy w samolot linii Tap Portugal. Po 2,5 godzinach lądujemy wreszcie na lotnisku imienia Jana Pawła II w Ponta Delgada, na największej wyspie archipelagu Sao Miguel. Niecałe 4 km marszu i meldujemy się we wcześniej zamówionym hostelu Vintage Place (38 euro). Nasz pokój był z łazienką , wentylatorem i z widokiem na patio, gdzie można było usiąść i zjeść jakiś posiłek uprzednio przygotowany w ogólnodostępnej kuchni. To jeden z trzech noclegów, które mieliśmy wcześniej zarezerwowany na wyspach. Krótki odpoczynek i zwiedzanie największego miasta, ponieważ nazajutrz już zmienialiśmy nasze lokum. W sumie przez cały dzień zrobiliśmy 21 km co skrupulatnie pokazywała mi aplikacja Endomondo w telefonie komórkowym. Po pierwszym dniu pobytu zauważamy, że ceny żywności w sklepach są niższe niż na kontynencie, fajnie.
Plac Figowy - Lizbona
Plac Pałacowy - Lizbona
Most 25 kwietnia - Lizbona
Główna ulica w Ponta Delgada - Infante Dom Henrique
Marina a za nią Portas do Mar ao amanhecer
Kościół Świętego Józefa na Placu 5 Października
Kościół San Sebastian
City Gates

Dzień 3 (9 lipca) – pierwszy trekking i pobyt w Furnas.
Pierwszy dzień trekkingu zaczynamy podróżą publicznym środkiem lokomocji czyli autobusem. Komunikacja miejska na Sao Miguel funkcjonuje trochę lepiej niż na Maderze, przy czym słaba jest tylko częstotliwość poszczególnych kursów np. wcześnie rano i drugi kurs późnym popołudniem. Ale podobno są punktualni. Bilety kupujemy u kierowcy (http://www.smigueltransportes.com/ ). Nasz autobus numer 110 rozpoczynał swój kurs o 7.15 sprzed głównej ulicy Infante Dom Henrique , skąd odjeżdżały i przyjeżdżały wszystkie autobusy. Podróż do Furnas miała trwać 1,5 godz. przy czym my nie dojechaliśmy do samej miejscowości. Mieliśmy bowiem w planach dojść tam pieszo zaliczając po drodze wszechobecne „miradouro”, czyli punkty widokowe. Na Azorach jest bardzo dobrze rozwinięta sieć wszelakich szlaków turystycznych, które mają zachęcać do pieszych wędrówek. To między innymi skusiło nas żeby wyspy poznawać pieszo. W przygotowaniu tras trekkingowych bardzo pomocna okazała się strona http://trails.visitazores.com/ w przejrzysty sposób obrazująca poszczególne szlaki. Oprócz tego na każdym lotnisku i w biurze informacji turystycznej są darmowe mapy danej wyspy (również z pieszymi szlakami) i lokalne przewodniki. Wysiadamy na wysokości pola golfowego skąd prowadzi ścieżka na szczyt Pico do Ferro. Docieramy tam bardzo szybko, jakieś 1,5 km. Niestety jak to na Azorach bywa, pogoda nas nie rozpieszcza fundując nam lekką mżawkę, a co za tym idzie i chmury. Będąc na szczycie (570 m npm) usilnie wypatrujemy kaldery z jeziorem Lagoa Das Furnas i naszej docelowej miejscowości Furnas. Udaje się nam coś zobaczyć więc ruszamy dalej. Nasz cel to Miradouro do Salto do Cavalo. Niestety nie prowadzi tam żaden szlak tylko normalna droga asfaltowa. Nic, ruszamy dalej. Oprócz tego że pogoda zaczęła się trochę poprawiać, napawamy się krajobrazami i przepięknymi hortensjami, które jak mieliśmy się przekonać były tu w niewielkich ilościach. A do tego wszechobecne pastwiska z krowami ( Azory bowiem słyną z produkcji przepysznych serów). Po 11 km docieramy na wspomniany wyżej punkt widokowy. Chmury dzisiejszego dnia nie dały nam możliwości zrobienia ładnych fotek, ale tak się cieszymy , że cokolwiek zobaczyliśmy. Po krótkim zregenerowaniu sił kierujemy się w stronę miasteczka Povoacac. Docieramy tam mając w nogach 17 km. Wiedząc, że jeszcze pół dnia przed nami postanawiamy wypróbować opcję „na stopa”, ponieważ do Furnas było jeszcze jakieś 7 km. Mieliśmy pewne obawy bowiem, wcześniej minęły nas chyba tylko 3 samochody i to głównie farmerów jadących doglądać swoje pociechy. Nasze wątpliwości szybko rozwiał Pan jadący w interesującym nas kierunku. Kierowca był tak miły ,że wysadził nas przy jednej z największych atrakcji Furnas, a mianowicie dymiących gejzerach i gorących źródłach. I tu nasuwają się nam już pewne spostrzeżenia co do miejscowych. Są bardzo pomocni, zawsze uśmiechnięci, pozdrawiają cię z daleka widząc jak się męczysz z tym plecakiem. Zobaczymy jak będzie dalej. Po krótkim odpoczynku i zwiedzeniu miasteczka przyszedł czas na znalezienie jakiegoś lokum. Dość szybko trafiliśmy do hotelu na skarpie, ale 55 euro wydało się nam za wiele i postanowiliśmy znaleźć coś innego. W informacji turystycznej Pani podała nam parę adresów prywatnych kwater. Niestety wszystkie były albo zajęte, albo nikogo w nich nie zastaliśmy. Po przejściu paru kilometrów mieliśmy już dosyć i wróciliśmy do uprzednio znalezionego hotelu Vista do Vale przy ulicy Rua da Palha. Pokój bez klimatyzacji (nie była potrzebna) ale ze wszelkimi wygodami , z balkonem, z którego rozpościerał się niesamowity widok na miasteczko i dolinę. Podsumowując dzień: 26 km w nogach i mimo kiepskiej pogody pierwsze wrażenia bardzo pozytywne.
Widok ze szczytu Pico do Ferro na Lagoa Das Furnas
W drodze na Miradouro do Salto do Cavalo
Widok na Furnas z Salto do Cavalo
Povoacac
Dymiące gejzery w Furnas

Dzień 4 (10 lipca) – Lagoa do Fogo.
Kolejny dzień zaczynamy krótką jazdą autobusem numerem 318 do Vila Franca do Campo (w Furnas jest parę przystanków autobusowych , które bardzo prosto zlokalizować). Po 40 minutach jazdy jesteśmy na miejscu. Nie ma jeszcze 8.00 więc musimy trochę poczekać , żeby zjeść jakieś śniadanie i zrobić zapasy na dalszą wyprawę. Aby wejść na szlak PRC2, niestety musieliśmy przejść drogą asfaltową 4 km. Po uzyskaniu informacji od miejscowych okazało się, że wejście na szlak znajdował się tuż za miejscowością Agua de Alto , a nie w Praia jak sugerowała mapa. Wreszcie drogi polne i szutrowe. Trasa prowadziła przez pastwiska , las eukaliptusowy, wzdłuż znanych nam już z Madery lewad i między wzgórzami gdzie urzędowała niezliczona ilość mew. Po niecałych 8 km od wejścia na szlak ukazała się kaldera całkowicie wypełniona wodą : Lagoa do Fogo. Dzisiaj pogoda dopisuje więc mamy nadzieje , że nasze zdjęcia będą nieco lepsze. Przez całą długość wędrówki nie spotkaliśmy turystów, a przecież to środek sezonu turystycznego. Dopiero nad samym jeziorem mijamy dwie pary i aby nie wracać tym samym szlakiem bierzemy z nich przykład kierując się w inną drogę. Mieliśmy nadzieje dotrzeć nią gdzieś do cywilizacji. Przez następne 8 km podziwiamy piękno przyrody, zachwycamy się panującą ciszą. Wreszcie docieramy do Agua de Alto , gdzie próbujemy złapać stopa do miejscowości Lagoa. Tym razem zabierają nas turyści z Norwegii, którzy zwiedzali wyspę autem. Po dotarciu na miejsce - odpoczynek w miejscowym porcie, oczywiście zwiedzanie miasteczka i po krótkich zakupach ( duży market przy wjeździe do miasta) szukanie noclegu. Okazało się to proste, bowiem był tu jedyny ogólnie znany hostel : Pousada de Juventude Lagoa, do którego się udaliśmy. Hostel znajdował się na ulicy Vulcanologica Atalhada tuż nad samym oceanem. Duży pokój z widokiem na Atlantyk (33 euro) , cztery łóżka , śniadanie w cenie , łazienki bardzo przestronne ( na korytarzach) , brak klimatyzacji. Idziemy spać, sen przychodzi szybko. Podsumowując: przeszliśmy 27 km z czego 7 km zrobiliśmy w samym Lagoa. Stwierdzamy , że z poruszaniem się „na stopa” nie powinno być trudności i jesteśmy miło zaskoczeni brakiem ludzi na szlakach turystycznych. Zobaczymy jak będzie dalej.
Kościół Misericordia w Vila Franca do Campo
Lewada wzdłuż szlaku PRC2
Na skraju kaldery
Lagoa do Fogo w całej okazałości
Ścieżki wzdłuż kaldery
Wyczekiwane przez nas drogi szutrowe
Przepiękne hortensje
Uliczka z typową wyspiarską zabudową w Lagoa

Dzień 5 (11 lipca) – Sete Cidades i trekking wokół Lagoa Azul.
Nasz przystanek autobusowy w Lagoa znajdował się bardzo blisko hostelu, na ulicy Nodda Senhora das Necessidades. Aby dotrzeć do Sete Cidades, skąd zaczynał się pieszy szlak PR4 , trzeba było najpierw dostać się do stolicy. Częstotliwość kursów była imponująca. My wybraliśmy trzeci o 7.20 i linię 311 . Po 20 minutach wysiadamy na znanej nam już ulicy Infante Dom Henrique w Ponta Delgada. Mając trochę czasu na przesiadkę wykorzystujemy go na zrobienie zapasów i kawę w pobliskiej knajpce. O 8.25 podjeżdża nasz autokar numer 205A. Jesteśmy pod wrażeniem punktualności tutejszej komunikacji miejskiej. Oprócz nas wsiadają również inni turyści , co utwierdza nas w przkonaniu, że wybraliśmy odpowiedni autobus. Tuż przed Sete Cidades drogę blokuje stado krów , które pod eskortą swoich opiekunów podążały na pobliskie pastwiska. Musi to być częsty widok, albowiem kierowca ze stoickim spokojem przez ponad 2 km porusza się za napotkaną przeszkodą. Wreszcie docieramy na miejsce. Widzimy, że grupa turystów jadąca z nami obrała zupełnie inny kierunek niż my co nam zupełnie nie przeszkadzało. Martwiła nas tylko pogoda, zmowu te nieszczęsne chmury. Jak powiedziano nam w hostelu trzeba mieć dużo szczęścia, żeby cokolwiek tutaj zobaczyć. Okaże się za parę kilometrów. Obieramy odwrotny kierunek marszu niż pokazuje nam mapa ze szlakiem PR4. Musimy dojść do Lasów Kanaryjskich. Pierwszy kilometr to spacer przez miejscowość i szukanie wejścia na szlak. Po zlokalizowaniu trasy ruszamy wąskim wąwozem dosyć ostro pod górę. Po 4 km wspinaczki wreszcie ukazuje się nam Lagoa Azul . Z jednej strony jezioro , z drugiej ocean. Widoczność lepsza niż na dole, ale w dalszym ciągu słońca brakuje. Widać również jaki kawał drogi nas czeka , aby grzbietem obejść całą kalderę. Mamy czas, więc chyba damy radę. Po 9,5 km docieramy do punktu widokowego Pico do Cruz z przepiękną panoramą . Zajmujemy miejsca w pierwszym rzędzie i przez dłuższy czas napawamy się widokami. Przed nami w oddali Lagoa Azul, trochę bliżej Lagoa Verde i najmniejsze Lagoa de Santiago. Nieśmiało zza chmur próbowało wyjrzeć słońce. Warto było tyle przejść, bo krajobraz wynagrodził nasz wysiłek. Po tym spektaklu idziemy dalej schodząc już delikatnie w dół . Po 3 km docieramy do akweduktu Muro das Nove Janelas , gdzie zaraz był koniec szlaku. I tu refleksja: przez prawie 13 km trekkingu minęło nas zaledwie kilku turystów serdecznie nas pozdrawiając . Dochodzimy do asfaltowej drogi skąd trzeba będzie złapać okazję. Na autobus nie ma co liczyć. Nie lubimy zbytnio siedzieć bezczynnie , więc ruszyliśmy w kierunku Ponta Delgada. Ruch był bardzo słaby. Po pokonaniu dwóch kilometrów wreszcie jest podwózka. Tym razem młoda para turystów z Niemiec. Ponieważ jechali na drugi koniec wyspy, omijając stolicę, wysiedliśmy na wysokości portu lotniczego. W sumie pasowało nam to , bo mogliśmy zobaczyć ile czasu jest potrzeba , aby spokojnie dojść do naszego hostelu Vintage Place. (spędziliśmy w nim pierwszą noc na wyspie). Jutro wcześnie rano czekała nas ta sama trasa tylko w przeciwnym kierunku. Pod wieczór idziemy jeszcze do miasta. Napotykamy na spory tłum ludzi. Okazuje się , że trafiliśmy na obchody Święta Ducha Świętego. Tuż przy bramie wejścia do miasta ( City Gates) miało miejsce błogosławieństwo „spiżarni” (mięsa i chleba) . Nazajutrz miała być dla wszystkich darmowa uczta . Niestety nas już tu nie będzie. Podsumowując: do naszego licznika dodajemy kolejne 27 km. Szlaki trekkingowe są dobrze oznakowane, problem stanowi tylko odnalezienie ich początku. Generalnie pogoda nas tu nie rozpieszczała, było ciepło, ale brakowało nam słońca. Mimo wszystko przyroda i widoki nas ujęły. Ciekawe jak będzie 500 km dalej?
Stado krów podążających przed naszym autokarem
Urokliwy domek zbudowany z kamienia wulkanicznego
Lagoa Azul
Miradouro Pico do Cruz
Lagoa de Santiago
Akweduktu Muro das Nove Janelas
Stożek wulkaniczny - jeden z wielu
Akwedukt - ciąg dalszy

Dzień 6 (12 lipca) – podróż na drugą wyspę CORVO - CDN...

Całość czytaj na http://swiatwmoimzasiegu.blogspot.com/

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

84292 17 sierpnia 2015 23:32 Odpowiedz
Super wyprawa, świetne zdjęcia. Z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg :)